O zabawie i zabawkach

piątek, 6 maja 2016
Postanowiłam zrobić ten wpis, jak na jednym forum dotyczącym pedagogiki Montessori przeczytałam pytania:
"Czy Wasze dzieci mają normalne zabawki?"
"Czy zabawa samochodami jest...nie wiem, jak to ująć-bezproduktywna/niepożądana?
"Jestem tu nowa. Podoba mi się myśl Montessori, chciałabym, żeby moje dziecko, które się niedługo narodzi, mogło się uczyć, nie chciałabym, żeby marnowało czas"
"Czytałam w jakiejś pozycji Montessori <<Im mniej zabawek, tym lepiej. A jeśli zabawki, to coś wnoszące w rozwój dzieci>>. No i zastanawiam się czy misie i lale coś wnoszą czy nie?"

Pomyślałam, o Jezu, co też siedzi w głowach tych rodziców. Przeczytali coś o podejściu Montessori (i chwała im za to, że czytają), a może nie, może tylko gdzieś coś usłyszeli i weszli na forum, usłyszeli coś o zabawkach Montessori, spodobała im się jakaś myśl, wycięli jakiś fragment z kontekstu, w ogóle nie patrząc na aspekt szerzej. Czytałam tylko dwa dzieła Marii Montessori, więc ekspertem od jej pedagogiki nie jestem, ale z tego, co zdążyłam sobie przyswoić jej podejścia do życia, nie wierzę, żeby była wrogiem "zwykłych" zabawek. Moim zdaniem, ona po prostu o nich nie pisała, bo w jej czasach były w domu każdego dziecka i chyba nawet jej się w głowie nie mieściło pomyśleć, że dziecku trzeba wyrzucić lalkę. Dla mnie główne idee pedagogiki Montessori są bardzo zbliżone do mojej ukochanej Korczakowskiej: szacunek dla dziecka, podążanie za dzieckiem, czyli zezwolenie mu na rozwój, kreatywność, samodzielność, traktowanie go jak człowieka (pamiętajmy, że oboje pedagogów nauczało jeszcze w czasach, kiedy mówiono "Dzieci i ryby głosu nie mają"), zwracanie uwagi na jego uczucia i potrzeby, dbanie o higienę i rozwój. Czy myślicie, że którekolwiek z nich zabrałoby dziecku lalkę albo misia? Od razu więc zastrzegam, by po powyższych cytatach nie oceniać metody Montessori, natomiast zachęcam do zapoznania się z nią, bo niesie ze sobą fajne rzeczy i wybrania dla siebie i dziecka tego, co się spodoba.

Śmiem twierdzić, że nie ma zabaw nierozwijających. Każda czegoś uczy, pokazuje świat, pokazuje ciągi przyczynowo-skutkowe. Dla niemowlęcia świat jest nowy, fascynujący, pełen tajemnic. Nie dziwmy się więc, że niczym Karol Darwin czy Bronisław Malinowski ogląda, szuka i odkrywa. Dotyka, wciska, potrząsa, wyrzuca. Zaspokaja ciekawość. Wydaje Ci się, że robi głupie rzeczy, a ono bada. Jak prawdziwy naukowiec. I gdy po raz setny wypuszcza z ręki grzechotkę i sprawdza, czy upadła na podłogę, nie robi tego Ci na złość, tylko testuje niczym chemik w laboratorium, czy doświadczenie na pewno zawsze przebiega tak samo. Dlatego pozwól mu poznawać świat po swojemu. Nie myśl, że nie rozwija się, jak przez pół godziny wali klockiem w klocek albo bawi się po swojemu. Albo gdy rzuca zabawką, zamiast wciskać ładne kolorowe guziczki albo wrzucać klocek do otworka. Ono właśnie szuka innej metody, innego rozwiązania. Jak w tym dowcipie, że wszyscy mówią, że czegoś nie da się zrobić, a potem przychodzi głupi i nie wie i to robi.

Przypomina mi się gra komputerowa Neverhood z czasów mojego dzieciństwa. W pierwszej scenie lądowałam ludzikiem w pomieszczeniu i były tam tylko dwa guziki. Wcisnęłam jeden i dostałam w głowę. Wcisnęłam drugi i młot rozbijał drzwi. Kolejny raz - mocniej. I mocniej. I trach! Kolejna sala - wiszą różne uchwyty. Skoczyłam do jednego, a tam dźwięk pękniętego dzwonu, drugi - nic się nie dzieje, któryś inny otworzył drzwi. Moje zainteresowanie rosło z każdą chwilą, mimo że nikt nie mówił mi, co trzeba robić. To ja byłam tym ludzikiem rzuconym w dziwne miejsce, bo tak jak on nic nie wiedziałam. A może zrobię to? A może to? A spróbuję, co mi szkodzi. Cel gry wyjawiał się w jej trakcie. Wszystko fascynowało. Miało w sobie to coś z dziecka. Dziecko tak samo kombinuje i szuka. Testuje.

Dla dziecka nie ma wyraźnego podziału na zabawę i naukę. Dlatego większe dzieci z radością uczą się nazw zwierząt, marek samochodów, krajów, stolic, flag - właściwie wszystkiego, co im podsuniesz. Wydaje się, że mają pamięć prawie absolutną. A wszystko najczęściej psuje się, gdy pójdzie do szkoły (ale to temat na całkiem inny artykuł). Dlatego Maria Montessori nie mówiła o zabawie a o pracy, nie o zabawkach, a o pomocach. Dzieci nie rozróżniają też, że są zabawki i niezabawki. Przecież wszystko można obejrzeć, zbadać, potrząsnąć, rzucić :) Nie złość się więc, że niemowlę uparcie wyciąga ręce po Twój telefon, łyżkę czy złapie Twojego buta. Te niedostępne rzeczy są jeszcze bardziej atrakcyjne. Bo inne są poznane, więc nudne. Mania pierwszy raz przepełzła przez cały pokój u sąsiadów za zasilaczem do laptopa leżącym na podłodze. Wiadomo, że nie dasz dziecku wyślinić telefonu (mój przez moją nieuwagę zakończył przez to żywota) ani noża do ręki, ale może warto dać mu łyżkę, miskę plastikową, zakrętki od słoików, a w pewnym wieku nawet same słoiki (tylko wtedy trzeba nadzorować, żeby przy stłuczeniu od razu odciągnąć dziecko) - jak Mania nauczyła się otwierać ciężką kuchenną szufladę i w niej grzebać, to najpierw kilka razy wyciągnęłam jej z rąk słoiki, ale kolejny raz, zamiast pomyśleć o przyklejeniu blokad do szuflad, pozwoliłam jej zabrać wyciągnięte słoiki (akurat 500 ml i 200 ml, litrowy jest zbyt delikatny). Układała je obok siebie, jeden na drugim, wkładała jeden w drugi - żadnego nie stłukła.

Powiem więcej, tzw. zabawki edukacyjne/interaktywne, te kolorowo-plastikowo-grające, moim zdaniem wcale takie edukacyjne nie są. Bo uczą, że dziecko ma wcisnąć ten konkretny guzik (albo dwa/trzy). Trochę jak małpka w zoo. I zawsze tak samo, zawsze ten sam guzik, bo jak rzuci się zabawką czy ją ugryzie, to mama się skrzywi, poprawi rękę, naciśnie palcem na ten przeklęty guzik. Wciskasz - dźwięk, wciskasz - dźwięk, wciskasz - dźwięk. Albo wciskasz - zielone światełko. Eksperyment mówi, że nic więcej z tego nie wyjdzie. Noż ile razy można? A mama zachęca - wciskaj, wciskaj, fajna zabawka. Oczywiście włączająca się muzyczka cieszy, jak jest ładna, to można sobie włączać i posłuchać i tu jest atut tej zabawki, że pozwala dziecku zrobić to samemu. Ale zwykle nagranie jest kiepskiej jakości. A zabawka ta nie uczy ani zdolności manualnych ani kreatywności. To już lepiej dziecku dać łyżkę i pozwolić mu samemu odkryć, czy jest ciężka, czy jest metaliczna w smaku, czy szybko spada, czy huknie o podłogę, czy ładnie zadzwoni o porcelanowy kubeczek. To wszystko dziecko odkryje z wielką radością. Najlepiej samo. Korczak pisał zresztą: "Jeśli umiecie diagnozować radość dziecka i jej natężenie, musicie dostrzec, że najwyższą jest radość pokonanej trudności, osiągniętego celu, odkrytej tajemnicy. Radość tryumfu i szczęście samodzielności, opanowania, władania."

Na prawie wszystkich zabawkach widnieje teraz informacja, że zabawka jest interaktywna i namalowane są takie ładne rysuneczki ręki, oka i słuchu. To takie fajne, modne. Przecież każdy rodzic chce, żeby jego dziecko się rozwijało, żeby zabawka rozwijała zmysły, poprawiała koordynację ręka-oko. A przecież każda zabawka i niezabawka uruchamia i dotyk i wzrok i słuch. Każdą się dotyka, na każdą patrzy, każdą można spróbować, nawet polizać. Zresztą tak na początku dziecko poznaje cały świat, w sekwencji: oko - ręka - usta. Patrzę, jak mam odwagę to dotknę, jak już się oswoję, to wsadzę do buzi. Irytuje nas, że niemowlę wszystko tam pakuje, ale to potwierdza tylko prawidłowy rozwój. Kiedyś jeden niemowlak chciał "zjeść" nawet mnie. Widok otworzonych ust, ciągnących rąk, zbliżającej się twarzy i oka-cyklopa był całkiem zabawny :) Wracając do interaktywności, każdą zabawką można potrząsnąć albo rzucić. Zwykle wyda jakiś dźwięk - każda inny. A jak nie wyda, to też dobrze. Ooo? łyżki, klocki, gryzaki i grzechotki wydają huk chwilę po wypuszczeniu z ręki, a ta szmatka nie. No proszę? - zdziwi się dziecko. Każda zabawka ma też jakieś kolory, najczęściej dużo (moim zdaniem za dużo) i pstrokate, ciężko znaleźć np. taką z naturalnego drewna, więc pisanie na niektórych z nich, jak to rozwijają dziecko przez dotyk i kolor jest po prostu chwytem marketingowym producenta.

Czy swobodna zabawa dziecka jest bezproduktywna? Bynajmniej! Janusz Korczak nauczał, że umiejętność samodzielnej zabawy, to jedna z najważniejszych umiejętności dziecka. Po pierwsze, jest bardziej kreatywna - dziecko tworzy, dziecko kombinuje, dziecko zastanawia się, a ta sterowana przez rodzica zwykle polega na naśladownictwie albo wykonywaniu poleceń - często jest to zabawa połączona z nauką, więc pożyteczna, ale z racji wcześniej wymienionych aspektów nie powinna mocno dominować na swobodą zabawą. Po drugie, w przyszłości zaowocuje większą samodzielnością, kreatywnością dziecka i umiejętnością rozwiązywania problemów. Po trzecie, już przy nawet półtorarocznym dziecku będziesz miała tę chwilę dla siebie (czy to nie piękne?). Po trzecie, dużo rzadziej będziesz słyszeć w przyszłości "Mamo, nudzę się!", a z rozmów z koleżankami wynika, że mało która mama lubi się bawić samochodami lub lalkami z kilkulatkami. Niestety tego typu zabawa jest domeną dziecka, a nie dorosłego.

Wrócę jeszcze do Marii Montessori. To, co najbardziej podoba mi się w jej nauczaniu, to nacisk na nierozpraszanie dziecka, wyizolowanie bodźca, czyli mała ilość zabawek (zalecała 10 sztuk dla rocznego dziecka!) i niekoniecznie w pstrokatych kolorach; kilka fajnych zabawek edukacyjnych (w tym świetne ramki bieliźniarskie i tablice manipulacyjne), które pozwalały rozwijać motorykę albo uczyć rzeczy przydatnych w życiu; niskie regały, aby każda zabawka była dostępna, a dziecko samodzielne; odkładanie zabawek na stałe miejsce (kosze są niewskazane). I przede wszystkim podążanie za dzieckiem, czyli zwracanie uwagi na potrzeby dziecka, na jego zainteresowania. Współczesna pedagogika M.M. odrzuca te wszystkie plastikowe grające potworki.

U nas nie ma typowych pomocy Montessori, są kubeczki i puzzle, które są, powiedzmy, quasi-Montessori, jest przekładanka ćwicząca umiejętności manualne, są też misie i lalki (w użyciu są dwie). Wszystkie zabawki są dostępne na niskim regale, każda ma swoje miejsce, staram się ograniczać ilość zabawek (większość wylądowała w koszu na szafie), ilość grających zabawek ograniczyłam do jednej (która się zmienia). Staram się podążać za potrzebami Mani i mimo że ma już kilka miśków (bo przecież każdy wujek i ciocia jednego przynosi), kupiliśmy jej pluszową pandę z Ikei, gdy weszła w fazę fascynacji pandami i regularnie pokazywała mi ją w katalogu Ikei. Niedawno od mężnego dostała kołyskę, gdy zaczęła nosić, tulić, lulać i karmić swojej "dzidzie". Nie do wszystkiego są potrzebne zabawki - odsuwanie suwaków Mania ćwiczy na zawłaszczonej przez nią walizce. Gdybym miała jakoś nazwać sensowne wg mnie podejście do zabawek, powiedziałabym UMIAR i ROZSĄDEK.

Na koniec jeszcze świetna rada przekazywana przez rodziców rodzicom - jak masz za dużo zabawek, wcale nie musisz ich wyrzucać. Umieść połowę (abo nawet więcej, zależnie od ilości) w koszu na szafie czy na strychu. Co jakiś czas odkładaj tam kilka najmniej używanych, a wyciągaj kilka innych. Dla dziecka będą to nowe zabawki, a przez to bardziej atrakcyjne. To lepsze niż ciągłe kupowanie nowych, bo stare się znudziły prawda?

I kolejna podpowiedź, którą kiedyś znalazłam na jednym blogu - nie pokazuj dziecku, co zrobić z zabawką. Niech samo odkrywa. Niech ma tę radość. Autorka bloga proponowała zabawę guzikami - sortowanie wg kolorów, wielkości, liczby dziurek, układanie z nich obrazków. Ale najpierw podrzuciła córce woreczek z guzikami i podglądała, co się stanie, jak zareaguje i co wymyśli jej córka. Kto powiedział, że nasz pomysł na zabawę jest dobry, a dziecka nie? Czasem jest ono dużo bardziej kreatywne niż my!


Starszy wpis o ilości rzeczy i zabawek u dzieckao czarno-białych zabawkach, o czarno-białych książeczkachi jeszcze  o szmacianych książeczkach dla najmłodszych.

0 komentarze

Prześlij komentarz