Ostatnio w jakiejś gazecie o dzieciach i rodzicielstwie przeczytałam, że najciężej jest z noworodkiem, a potem jest coraz łatwiej.
Bynajmniej! U nas jest odwrotnie. Może Mania jako noworodek była bardzo angażująca, ale obsługa jej była dosyć prosta: nakarmić, przewinąć, położyć spać, przytulić i baaardzo kochać. Co najwyżej jeszcze uważać, żeby nie przechłodzić albo nie przegrzać, nie trzymać długo w leżaczku i foteliku samochodowym, nie przebodźcować. Oczywiście były nocne pobudki, były wzdęcia, Mania spała tylko na spacerze w wózku, więc o posprzątaniu mieszkania czy wydepilowaniu nóg w trakcie jej drzemki nie było mowy, ale człowiek mimo zmęczenia wiedział, co robić. Głodne - nakarmić i odbić, wzdęcia - wymasować, dać probiotyk, ponosić wysoko albo włączyć suszarkę dla uspokojenia.
Potem ta lista potrzeb trochę się wydłużyła, trzeba było dużo więcej wysiłku włożyć, żeby w czas zorientować się, że zabawa nuży, że lepiej na spacer, że chce się spać. Bo jak już przyszło znużenie, płacz i nerwy, to bardzo ciężko było uśpić maluszka. A przychodziło nagle. Ale nadal było prosto, bo można było wychowywać intuicyjnie. Półroczne dziecko przecież nie szantażuje, tylko komunikuje swoje elementarne potrzeby, które generalnie jak najszybciej powinny być zaspokojone. Bo samo nie potrafi się ruszyć, a leżenie w zimnie, mokrej pielusze bądź z pustym brzuchem do przyjemnych nie należy. A czasem po prostu poczuje strach albo smutek i musi się przytulić.