Samodzielność

czwartek, 14 stycznia 2016
Idę chodnikiem, obok mnie drepcze zadowolona Mania, krok przed nami Tomek prowadzi wózek. Z przeciwka idzie starsza pani i zbliżając się do nas woła kategorycznie: "Mamo, weź dziecko na ręce!". Lekko w szoku odpowiadam spokojnie: "Od tego ma nogi, żeby chodziło". "Wyrodna matka!", usłyszałam na odchodnym.

Nie ma nawet co pisać, że dziecko było zadowolone, że obok był wózek, ale nie chciało, że przecież rodzic najlepiej zna swoje dziecko, że wreszcie byliśmy po 2,5-godzinnej podróży i przyjemnie było rozruszać nogi. Bo nawet, żebyśmy nie byli, to co?

Czytałam kiedyś fascynującą książkę Magdaleny Skopek "Dobra krew. W krainie reniferów, bogów i ludzi". Autorce udało się dotrzeć do mieszkających w tundrze Nieńców i spędzić z nimi trochę czasu. Jako koczownicy regularnie pakowali oni swój dobytek na sanie i się przemieszczali. Na początku Magdzie powożenie zaprzęgiem reniferów w ogóle nie wychodziło, zwierzęta robiły, co chciały. Wodze przejęła rozbawiona Anżela. Zaraz zaraz! Musiałam cofnąć się o kilka kartek, żeby się upewnić, że nie pomyliłam bohaterów (a dzieci było tam kilkoro). Tak, miała ona 8 lat, nieźle powoziła kilkuosobowymi nartami (=saniami) i miała posłuch u swojego zaprzęgu. Zresztą dzieci wszędzie tam pomagały - kilkulatki zaganiały renifery do zagrody czy podtrzymywały ogień w ognisku.

Oczywiście wymagało tego życie, ale te dzieciaki skłoniły mnie do refleksji. Jaka przestrzeń nie tylko geograficzna i mentalna, ale też na poziomie umiejętności jest pomiędzy małym Nieńcem a Polakiem, nie mówiąc już o Amerykaninie? Tam kilkulatek potrafi złowić rybę (sam), u nas coraz częściej nie umie zasznurować butów. I może nie zachęcam do uczenia trzylatka rozpalania ogniska czy obsługi kuchenki gazowej, bo u ludów pierwotnych czy w krajach rozwijających się dzieci są traktowani jak dorośli i faktycznie umieją wiele, ale też ilość zgonów w wyniku nieszczęśliwych wypadków jest większa, ale warto zastanowić się nad tym, na ile samodzielności pozwalamy naszym dzieciom.

Często wydaje nam się, że są takie malutkie i jeszcze sobie nie poradzą. Robimy więc za nich wiele rzeczy. I nie zawsze zauważamy, że one rosną i się rozwijają. I mogłyby zrobić coś same. Czasem to brak wiary w siły własnego dziecka a czasem nadopiekuńczość. Ani z tego pierwszego ani drugiego nic dobrego nie wyjdzie. W pierwszym przypadku wychowamy dziecko, które boi się zmian, boi się zrobić coś samodzielnie bez konsultacji, boi się czasem zaryzykować. W drugim wychowamy dziecko leniwe, troszkę egoistyczne (bo przecież wszyscy wszystko za niego robią), ale też trochę niepewne siebie. Bo dziecko, które się wyręcza, boi się, że samo sobie nie poradzi albo że zrobi coś źle. Że skoro robi się coś za niego, to zapewne jest tępe albo niezdarne. Boi się wyjść z inicjatywą, boi się samo odrobić lekcje, boi się wyrazić swój pomysł w szkole.


"Za każdym razem, gdy robimy coś za dziecko, co może zrobić samo, rabujemy mu część życia" 
- Pino Pellegrino

Marysia ma troszkę mniejszego kolegę Jasia. Fajny chłopczyk bardzo sympatycznej kobietki. W wakacje dziadek Jasia poprowadził go kilka razy za ręce i potem mama, chcąc nie chcąc, też go zaczęła prowadzać. I tak chodzi za rączki ponad 4 miesiące, a bez się boi. Bez pomocy zacząłby chodzić później, ale samodzielnie (a mama nie musiałaby chodzić jak Neandertalczyk i cierpieć na bóle kręgosłupa). A zresztą, znam też osoby, które jak miały 20-25 lat i mieszkały ze mną w akademiku, to nie umiały wstawić prania, wyprasować koszuli czy przyszyć guzika. Może to mocne słowa, ale w mojej opinii to już lekkie upośledzenie sprezentowane im przez ich rodziców.

Czy wiesz, ile potrafi Twoje dziecko? Bo moje wciąż mnie zaskakuje, ale nie uważam, że jest jakieś niezwykłe na tle innych dzieci. Kilka tygodni temu mój 14-miesięczniak zaczął mi pomagać w wypakowywaniu zmywarki. Ja wykładam sztućce z koszyczka, patrzę, a ona taszczy talerz. Więc wykładam czym prędzej te sztućce i przejmuję talerz, a ona dumna leci po kolejny. I tak kilka sztuk. Przyznaję sama, że przed oczami stanęła mi wizja pobitej porcelany. Bardzo możliwe, że odruchowo poprosiłam ją o niepomaganie. Ale po chwili pomyślałam, że najwyżej stłucze ten jeden talerz i czegoś się nauczy. Nie miała okazji. Kilka tygodni temu uciekła mi spod windy i wylazła na nogach schodami z piątego piętra na dziesiąte ostatnie. Trzymając się tylko krat pod poręczą. Na koniec już trochę sapała, ostatnie kilka schodów zrobiła na kolanach. Ale stanęła na górze jak na Mt. Evereście. To wcale niemały wyczyn - gdybym szła własnym tempem a nie jej pewnie bym sapała tak samo.

Wiem, że zrobienie czegoś za dziecko jest szybsze, czyste i bez strat, ale w chwili wątpliwości pomyśl "Czy zamierzam karmić to dziecko/sprzątać jego pokój/wiązać buty/... do jego 18-ego roku życia?" A zasadniczo jeszcze dłużej, bo nie wierzę, że 18-latek nagle dobrowolnie i chętnie nauczy się coś robić koło siebie i wyjdzie poza swoją komfortową strefę nicnierobienia. A teraz jest chętne, ciekawe i dumne, z tego, co potrafi osiągnąć. Korczak pisał: "Jeśli umiecie diagnozować radość dziecka i jej natężenie, musicie dostrzec, że najwyższą jest radość pokonanej trudności, osiągniętego celu, odkrytej tajemnicy. Radość tryumfu i szczęście samodzielności, opanowania, władania."

I pisał jeszcze: "Nie zabiegajmy o to, by każdy czyn uprzedzić, w każdym zawahaniu się natychmiast drogę wskazać, przy każdym pochyleniu biec z pomocą. Pamiętajmy, że w momencie silnych zmagań może nas zabraknąć".

0 komentarze

Prześlij komentarz