Idziemy do Zoo, czyli jakie zwierzęta kocha moje dziecko

sobota, 2 kwietnia 2016

To chyba czwarta albo piąta wizyta Maryni w Zoo. Trzeba korzystać, wiosna przyszła, pogoda piękna, karnety roczne kurzą się w szufladzie. Taka pogoda jest najlepsza na zwiedzanie - temperatura jest optymalna i dla dziecka i dla zwierząt. Przy trzydziestu stopniach w lecie moja córa zdycha tak samo bardzo jak lwy i tygrysy, mimo że to zwierzęta z cieplejszych regionów. Chyba tylko hipopotamom zawsze dobrze, bo mają swoje chłodne bajoro, znaczy basen. Kiedyś zdarzało nam się nawet zaglądać tam okazyjnie w zimie - niezłe pustki były, ale zwierzęta w dużo lepszej formie niż latem. Za to raz nie odśnieżono porządnie uliczek i skakałam przez zaspy o kulach - chociaż raz to zwierzęta miały coś bardziej egzotycznego do oglądania :) W ogóle jak sobie pomyślę o sobie kulawej w lutym w Zoo, to stwierdzam, że jednak niezłymi wariatami kiedyś byliśmy z mężnym.

Niektórzy nie tolerują Zoo tak samo jak cyrków. Ja lubię te nowoczesne z dużymi wybiegami, te małe klatki starego typu mnie strasznie wkurzają. Na szczęście większość ogrodów idzie teraz w jakość, a nie ilość, i pokazują mniej zwierząt za to w środowisku chociaż troszkę bardziej zbliżonym do ich naturalnego. W Warszawie jakiś czas temu odnowiono hipopotamiarnię, ale moim zdaniem zrobili to na pół gwizdka - w ogóle nie umywa się to do tego, co mają hipopotamy w Berlinie albo Wrocławiu, chociaż w porównaniu do tego, co było, jest dużo lepiej. Za to małpy człekokształtne mają naprawdę przyzwoity wybieg. Ja uważam, że jak najwięcej zwierząt żyjących w warunkach naturalnych w pewnej koegzystencji powinno tak samo żyć w Zoo. Wyobrażacie sobie taki wybieg paręset metrów wzdłuż i parędziesiąt wszerz, a w środku słonie, zebry i żyrafy? I ludzie chodzący nad nimi po szklanych kładkach? No dobra, zagalopowałam się z tym ostatnim, nie w Polsce (klik).

Wracając do naszej wycieczki: na wejściu były flamingi i Mania od razu się zachwyciła "gę gę gę", zaraz potem kaczki ("kaka! kaka!") i prawdziwe gęsi. I łabędzie, czyli prawie gęsi. Ciężko było się od nich oderwać, ale przecież nie dla siebie tam poszliśmy, tylko dla niej, więc niech sobie patrzy na te kaczki, ile chce. Tu "kaka tup tup", tam "kaka a-a-a", inna jeszcze "dziób-dziób". Trochę dalej na chodniku były wolne kaki (raczej przyleciały z zewnątrz niż uciekły z wybiegów, bo te w wybiegach mają chyba podcięte skrzydła - a no właśnie, zapomniałam o tym, to też argument przeciwko Zoo, a w każdym razie przeciwko trzymaniu w nim niektórych gatunków). Te już były prawdziwą atrakcją. Kilkanaście dzieci się nie mogło od nich oderwać!

Weszłyśmy do akwarium, w którym Mania nie była nigdy, a my tylko raz, ale ryby były "nie". Dalej strefa małpek i małpiatek z dużym wybiegiem pawianów. "U! u! u!" zrobiły pewne wrażenie. Dalej ptaszarnia. Podobały się papugi, które Mania zna z piosenki "Idziemy do Zoo", ale najlepsze były znowu jakieś uciekłe z wybiegów i drepczące w trawie przy ścieżce miniaturowe kogutki i kurki. "Ko ko ko" i "kuku!" - faktycznie, kogutki pięknie piały. I zagródka kuca domowego, który był fajny, dopóki smyrał pyskiem, ale przestał być fajny, gdy zaczął szukać, co jest w rączce (wszystko pod kontrolą, żeby nie było). Małpy człekokształtne były ok., ale najbardziej się spodobała myszka latająca po ich wewnętrznym wybiegu. Mania, jak już ją dojrzała na końcu mojego palca, nie mogła się nią nacieszyć, "pi pi pi pi!" śmiała się do niej.

Ponieważ była już trochę zmęczona, zawróciliśmy koło słoni, które stały akurat w najdalszym rogu wybiegu i były mało widoczne, mamy-nosorożca i Bysia II, które zostały konikami ("iha") i przez małpią wyspę, dookoła której znowu pływały kaki, gęgę i prawie-gęgę (więc trzeba było przystanąć), kierowaliśmy się do wyjścia. Po drodze jeszcze szybki rzut oka na pelikany, pingwiny, rude wilki, foki (te wg Mani były śmieszne) i niedźwiedzie polarne ("Miś!"), których nigdy od pamiętnego lutego nie widziałam tak żywotnych. Odpuściliśmy sobie dużą część ogrodu, ale przecież chodzi tu o przyjemność, a nie wyścig w zaliczenie zwierząt, a wiem, że z ominiętych wybiegów i klatek chyba tylko osioł mógłby zachwycić.

Podsumowując: Gdybyśmy pojechali nad staw w parku Pole Mokotowskie, mielibyśmy niewiele mniej radości. Ale żadne inne miejsce w Warszawie nie pozwoli dziecku cieszyć się równocześnie z zobaczenia kaczki, gęsi, kury, koguta i myszy! To na nas, starych, wrażenie robi to, co duże, czyli słonie, nosorożce, hipopotamy i żyrafy, ew. to, co mocno egzotyczne. Dzieci mają własne preferencje i jest to w sumie piękne. Mam wrażenie, że plan na kolejną wycieczkę jest prosty: do kur i rodziny kaczkowatych dorzucimy osła i będzie git!

0 komentarze

Prześlij komentarz