Wyprawa na Roztocze cz. 1

niedziela, 14 sierpnia 2016
Jesteśmy na Roztoczu. Mieszkamy przy stadninie koni w budynkach po byłym PGRze, dawniej jednym z najlepszych w hodowli koni. W środku lasu i pól, kilkanaście kilometrów od granicy polsko-ukraińskiej. Powitały nas żwirowe drogi, bociany i spadające nocą perseidy. Na miejscu na twarzy Mani pojawił się olbrzymi uśmiech, bo pod domem biegały dwa białe kuce. Wieczorem gospodarze zrobili ognisko. Musiałam długo sobie przypominać, kiedy ostatni raz siedziałam przy prawdziwym ognisku z kiełbasami na kijach - na pierwszym roku studiów! Niesamowity klimat.

DZIEŃ 1

Postój w Zamościu. Na wszystkich zdjęciach robionych szerokokątnym obiektywem zamojski rynek wydawał się większy. Ale i tak jest bardzo ładny.


Po południu zrobiliśmy pieszą wędrówkę do bunkrów z linii Mołotowa i starego cmentarza prawosławnego. Białe proste nagrobki ukryte w środku lasu zrobiły na mnie niesamowite wrażenie. Niestety kilka lat temu część figur zostało ukradzionych. W jedną stronę wyszło nam prawie 2 km spaceru i żeby zdążyć jeszcze do Horyńca, mężny pobiegł po samochód, a my wracałyśmy tempem dziecięcym, czyli z jedzeniem jeżyn, oglądaniem żuków i mrówek, dłubaniem kijem w ziemi i chodzeniem w kierunku każdym tylko nie tym, w który chce mama ;)




Po drodze zatrzymaliśmy się obejrzeć, jak bociany biegają za traktorem jak małe psiaki. Naliczyliśmy ich aż siedem. Zawsze mnie ten widok rozbrajał.



DZIEŃ 2

Powitał mnie taki poranek:


Dzisiaj testowaliśmy lokalne trasy rowerowe oraz kupiony dzień przed wyjazdem fotelik rowerowy. Niestety nasze rowery wchodzą do bagażnika tylko po pełnym złożeniu tylnej kanapy, więc pożyczyliśmy dwa u gospodarzy. Trasy są piękne i malownicze, a drogi rzadko uczęszczane przez samochody. Przebiega też tędy nowa trasa rowerowa Green Velo. To najdłuższa taka trasa w Polsce, wiedzie ona przez wschodnie województwa i posiada infrastrukturę w postaci MORów, czyli miejsc obsługi rowerzystów oraz stojaków dla rowerów np. przy wejściach do lasów.





Fotelik spisał się nieźle, Mania wyraźnie go polubiła, chociaż gdy w drodze powrotnej zasnęła, trochę opadała jej głowa. A jest to chyba jeden z mocniej odchylanych modeli na rynku (Hamax Siesta). Muszę uszyć jej rogala na szyję. W jeżdżeniu z małych dzieckiem po takich trasach świetne jest to, że jedzie się gładko i nie ma krawężników, na które w mieście trzeba ciągle wjeżdżać i z nich zjeżdżać. A kręgosłup dziecka, szczególnie małego, niestety to wszystko odczuwa. Miło, że po prawie czterech latach małżeństwa jeszcze mogłam czymś zaskoczyć mężnego, a mianowicie umiejętnością zakładania łańcucha od roweru.



Po południu pojechaliśmy do Wielkich Oczu. To miejscowość położona trochę na końcu świata, ale chyba właśnie dlatego nas przyciągnęła. Co ciekawe, mimo że jest malutka, jest tam i cerkiew (niestety niszczejąca, prowizorycznie podparta palami, po pseudo-remoncie, którego nie widać), i synagoga (przerobiona na bibliotekę) i kościół.




Ten pan mało zapłacił i tablicę fundatorską ma w przedsionku ;)

Wieczorem Mania przejechała się na kucyku i była przeszczęśliwa. Chyba będzie koniarą po mamie ;) Ja niestety nie jeździłam, bo stadnina mieści się w lesie, w lecie fruwa sporo gzów, które gryzą konie, te się niepokoją i jazdy zwykle się nie odbywają.


W gospodarstwie w Polance poza stadem koni i dwoma kucykami są jeszcze dwa psy i dwa koty. I trochę much ;)



Karakan zaparkował ;)





Naprawdę, dużo nie trzeba, żeby odpocząć. Ja, moja rodzina, niedziałający Internet, dużo zieleni, galopujące konie z wybiegu na wybieg. Do tego fajni ludzie, uciekający z dużych miast na łono natury, zaangażowani gospodarze. Ognisko, przy którym można sobie pogadać...

DZIEN 3

Jedziemy na Ukrainę :) c.d.n.

0 komentarze

Prześlij komentarz