Mania w Gruzji

czwartek, 3 września 2015
Wyjazdy Mania znosi dobrze. Do wiosny jej ich oszczędzaliśmy, bo lekarze mówią, że układ nerwowy rozwija się przez pierwsze pół roku i wtedy dziecko powinno mieć stabilizację i spokój (3C noworodka: ciepło, ciemno, cicho). Co tu dużo mówić, przez pierwszy miesiąc czy dwa niemowlę nie potrafi nawet rozpoznać, czy pochylająca się nad nim twarz należy do jego mamy czy nie.


Gruzja to kraj, do którego pojechaliśmy kilka dobrych lat temu. Bodajże w 2009, czyli niewiele po wojnie. Jeszcze gdy nie była popularnym miejscem urlopowym, kiedy to jeździli do niej wariaci z plecakami, a Marcin Meller właśnie wydawał swój "Gaumardżos". Bałam się wtedy wojny na pograniczu i dziwnego robaczkowego alfabetu. Kraj okazał się piękny, jego mieszkańcy przyjacielscy i pomocni, monastyry pełne mistycyzmu, czacza (lokalny bimber pędzony na resztkach winogronowych) mocna, domowe wino tanie, a pomidory czerwone i soczyste. Teraz większym problemem niż znalezienie marszrutki do Upliscyche w pierdolniku na dworcu w Gori było dostosowanie charakteru wyjazdu do Mani. Zrezygnowaliśmy ze słynnego hostelu u Iriny, zredukowaliśmy liczbę godzin w drodze, a marszrutki zastąpiła wynajęta terenówka z fotelikiem.

Gruzja nadal jest piękna, a jej mieszkańcy przyjacielscy. Dodatkowo okazało się, że niesamowicie kochają dzieci. Potrzebowałam chwili, by przyzwyczaić się do tego, że obcy ludzie podchodzą, zaczepiają, łapią dziecko za ręce, za pucki, głaszczą i uśmiechają się. Mania za to odnalazła się w tym otoczeniu wyśmienicie. Mój mąż swój styl robienia zakupów zrelacjonował mi mniej więcej tak: "Wchodzę do sklepu, parkuję wózek koło wejścia, bo dalej ciasno, biorę dziecko na ręce, pani sprzedawczyni wychyla się przez ladę i zabiera mi dziecko z rąk, po czym ja spokojnie robię zakupy." Pewnie zjawisko nasilało też to, że Mania jest blondynką z porcelanową cerą i przypomina aniołka, podczas gdy lokalne dzieci mają śniade cery, czarne włosy i brązowe oczy.


Utrudnieniem dla podróżowania nawet w stolicy był bruk z dziurami, wysokie krawężniki, schody i parkujące gdzie się da samochody. Nawet jak w kilku miejscach były pochylnie, miały one 45 stopni i nie miałam odwagi zjechać po tych dłuższych niż metr. Miejscowi swoje dzieci noszą na rękach do momentu, aż dobrze będą przebierały nogami. Potem używa się nóg. Wózków używali tylko turyści, a że tych z dziećmi nie było znowu aż tak dużo, czasami łapaliśmy się na reakcji: "O Jezu, drugi wózek!". W metrze byliśmy chyba jedynymi właścicielami wózka od miesiąca, biorąc pod uwagę miny pracowników, gdy prosiłam, żeby otworzyli mi boczną blokadę ;) Poza tym na trudniejsze trasy mieliśmy jeszcze chustę, ale wózek w naszym przypadku jest lepszy, bo w nim mogę Manię uśpić albo szybko z niego wyjąć, gdy chce pobiegać.

Poza infrastrukturą były już same plusy. Przede wszystkim owce i krowy, a w Tbilisi sporo kotów i psów. Te dwa pierwsze gatunki Mania zobaczyła na żywo i usłyszała po raz pierwszy. Aż piszczała z radości, gdy zatrzymaliśmy się przy drodze i za zgodą pasterza podeszłyśmy do stada owiec, a one przemykały z dwóch stron, becząc. Krowy, jak widać na załączonym zdjęciu, oglądałyśmy i nawet głaskałyśmy w Gergeti. Co tam klasztor znany z okładek wszystkich przewodników, krowy to dopiero są fajne!

Co mogę poradzić osobom wyjeżdżającym z małym dzieckiem do tego kraju? Jak wynajmujecie samochód, koniecznie dopłaćcie te kilka dolarów do fotelika dziecięcego. Prawo tego nie wymaga, ale chodzi o bezpieczeństwo. Kierowcy są tu brawurowi, a drogi albo dziurawe albo szrotowe.

0 komentarze

Prześlij komentarz