Ta wyprawa przypomniała mi czasy licealne, gdy wsiadaliśmy w pociąg (od nas jeszcze wtedy jeździł), braliśmy duży plecak na plecy, stare, ale porządne skórzane trapery na stopy (kto wtedy u nas słyszał o gore-texie?) i szliśmy. Słońce czy deszcz - szliśmy. I tak byliśmy rozpuszczeni, bo spaliśmy w schroniskach i nosiliśmy tylko śpiwory w ramach dodatkowego ekwipunku. Mężny na studiach nosił jeszcze namiot i kocher :D
Tym razem plany były duuuużo spokojniejsze, bo braliśmy Manię. Już sama trasa była wyzwaniem, bo kilka godzin w foteliku samochodowym dla dziecka w wieku poniemowlęcym nie jest niczym zdrowym (oczywiście dla niemowlęcia tym bardziej). Wieczorem po pracy, w wigilię Bożego Ciała pojechaliśmy do bliskiej rodziny w Sandomierzu (dłużej niż zwykle z racji ruchu okołoświątecznego), a na drugi dzień do Dwernika z postojem pod Rzeszowem na herbatkę u naszej sąsiadki (z jednej strony drogi były całkiem puste ze względu na święto, a z drugiej raz musieliśmy objeżdżać napotkaną procesję).
W Dwerniku zamieszkaliśmy w gospodarstwie agroturystycznym pani Basi, której mąż pochodzi z Warszawy (wreszcie ktoś, kto naprawdę p* wszystko i pojechał w Bieszczady?), a sama pani Basia okazała się wielką propagatorką sztuki. Stwierdziła, że ludzie nie czytają, więc postanowiła ich do tego zmusić. Przywitał nas więc okolicznościowy wiersz wypisany na naszych schodach.
Przyznam, że mi bliższa jest proza niż poezja, ale wybór pani Basi był tak doskonały, że czytałam z radością. Ponieważ od niedawna chodzimy na "gordonki" i Mania lubi rytmiczanki, do jednego wiersza ułożyłam własną. Brakowało autora, więc myślałam, że to twórczość pani Basi, a tu okazało się, że to młody Puszkin: "Szarańcza leciała, leciała, siadła. Siedziała, siedziała, wszystko zjadła i znów poleciała!". Kiedyś gościł tu pięcioletni chłopiec, któremu bardzo spodobała się fraszka Mariana Załuckiego: "Kto jest winien wszystkiemu - Cham zapytał gbura. Uzgodnili: kultura!". Gdy dwa lata później był z rewizytą, od razu podbiegł i wołał: "Pokażcie mi tego chama!".
Gospodarstwo nie było ani mocno turystyczne (to dobrze), ani mocno agro, ale z dwóch psów jeden był towarzyski i wygłaskany przez wszystkie dzieci, więc Mania też się z nim zaprzyjaźniła. Nawet postanowiła z nim spać.
Pierwszego dnia wieczorem podjechaliśmy do zabytkowej drewnianej cerkwi w Smolniku, obejrzeliśmy zapierający dech w piersiach zachód słońca i trafiliśmy na zaganianie kóz w sąsiednim gospodarstwie. Gospodarzowi pomagały kilkuletnie dzieci i Mania też pobiegła za nimi. Godpodarz zabrał nas aż do koziarni. Tam malutki koziołek zaczął się przytulać do Mani i ssać jej palca. Radości było co niemiara. Dzieciakom zrobiłam na ich prośbę kilka zdjęć, a Antek zawisł na moich plecach i nie chciał puścić. Od ich mamy, pani Oli, kupiłam jeszcze kilka kozich serów (twarogowy z pomidorami, czarnuszką, wędzony, długodojrzewający, mniam) koziego sernika i domowy syrop z mniszka lekarskiego na przeziębienia.
Kilka godzin w Bieszczadach, a już odpoczęliśmy i poczuliśmy się trochę jak w domu.
Trzeci dzień wypełnił nam przejazd kolejką wąskotorową (Mania uwielbia pociągi) i wizyta w mini-zoo. Bardzo lubimy mini-zoo, bo fajniej jest obejrzeć te kilka zwierząt, ale z bliska, niż w wielkim zoo wypatrywać ich z lupą. A dla dziecka często kogut jest bardziej atrakcyjny niż żyrafa. Tu dodatkowo można było kupić kubeczek zboża i nakarmić jelenie, muflony, dziki czy kaczki.
0 komentarze
Prześlij komentarz